Nasze propozycje wydawnicze
30.
Góra już się więcej nie odzywa. Zaliczacz, uczy się Damian. I odbywa kolejne gejowskie urodziny, po których dochodzi mu trzech nowych znajomych i dwóch od tego… no wiadomo czego. Jeden atleta po zdjęciu swetra okazuje się jednak pyknikiem, drugi ma plecy że ho ho i to same z siebie. Damian lgnie więc do tych pleców, jeszcze nie wiedząc, że to również plecy zaliczacza.
A szuka spokoju, czyli czegoś w rodzaju układu, wręcz seks-rutyny. Spotkań raz, dwa razy w tygodniu, do wyżycia się, do ochłonięcia pomiędzy próbami znalezienia stałej pracy a bieganiem po mieszkaniach uczniów, których uczy polskiego, historii, propedeutyki. Po siedmiu lekcjach, jak dziś, chciałby opaść, mały motylek, na rozłożysty liść kapusty, nie na krzesełko w kuchni przed mamą.
Alek, po sześciu interwencjach na sygnale, po sześciu chwilach, których sześć osób nigdy nie zapomni, też chciałby opaść. Przynajmniej swą łapą na drobną dłoń Moniki.
Nie może, bo jego żona chowa dłonie pod koc, wszystko chowa pod koc. Jest jednym wielkim kocem, którym nie sposób się okryć. Liściem, ale nie kapusty. Jest rozłożystym, kolczastym liściem agawy.
- Mam jutro dwa dyżury, kolega się rozchorował – mówi niespodziewanie Alek, bo nagle ma dość. Kolejnych pożarów, zawałów, złamań, innych tąpnięć i agawy. – Gdybyś czegoś potrzebowała... – zaczyna obowiązkowo.
- Niczego nie będę potrzebować – obcina go Monika. – Zresztą wpadnie Wierka.
Tym lepiej. O trzynastej Alek będzie już w Warszawie.
31.
Dwie pary oczu. Dwa spojrzenia na dwa.
- A nie będziesz bił? – chichocze Damian.
Alkowi nie do śmiechu, a jednak uśmiecha się. W kurtce-baleronie, w końcu grudzień, wygląda jeszcze potężniej. Góra, masa, lecz nie ebonit. Damian nie patrzy na niego jak na Mundka czy Plecy. A przynajmniej nie teraz. Cieszy się, że go widzi, choć niewiele brakowało, by się nie spotkali. Gdyby nie rozlał soku na spodnie i nie musiał ich zmienić, telefon już by go w domu nie zastał do wieczora. Przedkomórkowe qui pro quo.
Czy spotkaliby się w metrze, którym Alek przejechał się na Kabaty i z powrotem natychmiast po wyjściu ze swego pociągu, jakby podziemne wagoniki miały leczniczą moc? Trzy odwołane lekcje Damian miał mieć akurat na trasie w stronę Ursynowa…
Na szczęście nie muszą już liczyć na przypadki. Te, które sprawiły, że znają się i chcą się zobaczyć, wystarczają. Lecz chcieć się zobaczyć, mieć niejasne poczucie, że to w czymś pomoże, że zobaczenie się ma leczniczą moc jak podziemne wagoniki metra, nie wystarczy. Trzeba się jeszcze otworzyć.
Nieotwarci, idą bez celu, chronią się przed śnieżycą w Domach Centrum.
- Ten rok Polacy zapamiętają na pewno z jednego powodu – mówi redaktorka w wielkim telewizorze na dziale elektrotechnicznym. – Skreśliliśmy ze złotówki cztery zera!
Alek i Damian patrzą na siebie w niemym porozumieniu. Owszem, wyjątkowo zapamietają ten rok, lecz z pewnością nie z powodu denominacji. I nie o tej znajomości myślą, bo czyż jest taka ważna?
Dopiero w barku kawowym Damian zauważa na jego wielkiej łapie obrączkę.
- O, gratuluję!
Alek chowa rękę pod stół jak Monika pod koc.
- Ej, nie ma się czego wstydzić…
Druga łapa przecina powietrze. Z góry w dół. Jednoznacznie. Nie jest dobrze. Następuje otwarcie, a przynajmniej uchylenie furtki.
- Ona źle znosi ciążę, leży, no wiesz…
Damian nie wie, nie był w ciąży, nie miał ciężarnej żony i się na to nie zanosi. Nie wie też, że właśnie dlatego Alek mu o tym opowiada. Niepotrzebne mu komentarze młodych żonkosi jak Darek. Niepotrzebne mu nic, co pochodzi z jego świata, do jakiego nie ma dystansu.
W barku kawowym jest tylko kawa. To za mało, by uchyloną furtkę pchnąć dalej.
Przenoszą się gdzieindziej.
- Ty sobie pij duże, ja zostanę przy mniejszych – mówi Damian w knajpce, gdzie Alek zamawia po drugim piwie.
Niby nic nie znacząca uwaga, a jaka ważna. Leptosomatyk nie będzie więcej udawał przed atletą większego mężczyzny niż jest. Nie przed nim, nie przed Alkiem. Jak zgrywać chojraka, gdy się rozmawia o miłości? A właściwie, gdy się o miłości milczy.
- Kochasz ją? – spytał głupio faceta, który ożenił się ledwie kilka miesięcy temu i z wyraźną troską opowiada o przypadłościach chorej żony.
To właśnie wtedy następuje cisza.
Alek też nie zamierza niczego udawać. Nie ma na to siły. Lecz, by zaprzeczyć, brak mu jeszcze odwagi. Musiałby zaprzeczyć całej sytuacji, w jakiej znalazł się jesienią. I co wtedy? Nie, nie jest na to gotowy. Chce kochać!
Damian nie czuje wahania, dochodzi do wniosku, że milczeniem Alek potwierdza swą miłość. Jakby powiedział, że to oczywiste.
- A ty? Zakochałeś się w kimś? – Alek szybko odwraca kota ogonem.
Cisza. Zupełnie inna niż ta przed chwilą. Zakochać się? W mężczyźnie? Damian musiałby się urodzić po raz trzeci! I jako kobieta… Tego nie wytłumaczy w jednym zdaniu ani w dwóch. Można po kryjomu sypiać z chłopakami, żeby nie oszaleć w łazience lub wygodniej, na fotelu z okrzykiem. Sypiania już się nauczył. Ale miłość?
Mężczyzna to mężczyzna, kobieta to kobieta, drzewo to drzewo, a ptak ptak, nie kura.
Damian nie wytłumaczy nawet i w stu zdaniach, nie chce nawet próbować. Nie wstydzi się pić małe piwo jak panienka, lecz do prania mózgu, które sprawiło, że miłość mężczyzny do mężczyzny wydaje mu się potworniejsza niż seks między nimi, bo jest absolutną, najwyższą zdradą i ostatecznym upadkiem męskości, do tego nie przyznałby się nawet Alkowi.
- Nie zakochałem się – odpowiada – ale robię postępy o g ó l n e.
- Jakie postępy? – Alek brnie w logikę uczuć, zabrnąłby teraz w cokolwiek, byle jak najdalej uciec od tego kochasz ją? - Człowiek zakochuje się albo nie, jakie tu można robić postępy?
- W sensie, że spotykam się z różnymi…
Damian nie użyje słowa „gej”. Sam wciąż ledwo je wypowiada, a Alka na pewno by skrępowało.
- Z różnymi… gejami? – Alek co prawda ścisza głos, lecz jednak słowo wypowiada. W ramach ucieczki od kochasz ją? woli nawet rozmowę o gejach. – Gdzie ich spotykasz?
Ogłoszenia, urodziny, znajomy znajomego… Jeszcze mały browarek i wychodzi na jaw wielki sekret. Damian od tygodni krąży wokół baru na starówce, no, takiego baru, i nie ma odwagi tam wejść. Dosłownie krąży. Kilka razy stał na rogu, podpatrując, kto wchodzi. Raz już był tuż tuż, z dwoma kolegami, i nagle – nie, przepraszam, mam coś do załatwienia, nie, po prostu nie.
Wielki sekret Damiana: małe drzwi, które wystarczy otworzyć. I w których przecież nie stanie mama, choć stoi.
32.
Rozgrzani, wcale nie czują, że wieczór jest taki mroźny. Idą przez pół miasta jak wtedy w czerwcu, gdy poznali się.
- Może to jednak nie jest najlepszy pomysł – Damianowi jest coraz goręcej.
- Już cykorujesz? Musisz tam wreszcie wejść, skoro już w ogóle w to wszedłeś. To jest, rybko, twoje akwarium – chichocze Alek. – I ja cię tam wprowadzę!
To jest, rybko, twoje akwarium, powiedział Monice w sklepie z biżuterią, z którego nie chciała wyjść. To jest, rybko, twoje akwarium, powiedział Hance w perfumerii, gdy biegała od próbki do próbki jak natchniona. I Agacie też, w jakiejś podobnej sytuacji. Wprowadzał je. Do kawiarni, na dyskoteki, do jeziora latem. Do życia. Odruch i przyjemność, samczy imperatyw, zarządzę, pokażę ci, ochronię.
Teraz podejmuje zblakły trop. Jakże dawno nie czuł się potrzebny, rządzący, pokazujący, ochraniający… Umie, potrafi, chce! Oczywiście, Damian nie jest jego dziewczyną, nie jest w ogóle dziewczyną, choć jakby trochę był. Chciałabym i boję się, nuciła mama przy krojeniu makaronu, to takie kobiece.
Alek zapomina kim jest Damian, ma do wykonania zadanie.
- To… tu! – leptosomatyczna rączka w zrobionej na drutach rękawiczce wskazuje jakieś okienka w piwnicy.
- Panie przodem – śmieje się Alek, wypychając przed siebie Damiana, lecz tym śmiechem głównie sobie dodaje teraz otuchy. Pedalska knajpa? Tego jeszcze nie przerabiał!
Małe drzwi otwierają się.
- Heeej – śpiewa za jasnym głosem jakieś coś, chłopcodziewczynka, od wejścia. – Zapraszamy! – łakomie taksuje Alka, zdejmującego kurtkę.
Pierdolony zbok, najeża się Alek, gdy spojrzenie chłopcodziewczynki odbija się o jego byczy kark. O Damianie już by tak nie pomyślał.
Na schodach w dół mnóstwo ludzi, ledwie przeciskają się do salki wielkości dużej ciężarówki. Faktycznie, sami faceci, jak na wieczorze kawalerskim! Szybki przegląd tłumu. Całkiem zwykłe twarze, nie rozpoznałby na ulicy, że to pedały. Naprawdę, jak na wieczorze kawalerskim u Darka, bo swojego, w całym tym ślubnym pośpiechu, Alek nie zorganizował.
Nie, nie całkiem jak u Darka.
Na barową ladę wskakuje jakiś chłopak. Like a Virgin, intonuje pogłośniona Madonna. Chłopak zaczyna kręcić biodrami, ściąga koszulę, pieści krocze, spadają dżinsy… U Darka też był striptiz. Damski. Podobnie amatorski, ale damski. W ostatniej chwili chłopak wstydliwie ściąga majtki i od razu je wciąga, zeskakując z lady jakby go ktoś oblał wrzątkiem.
- Przepraszam, nie wiedziałem – bąka oszołomiony Damian, gdy muzyka cichnie.
- Spoko – rzuca Alek i zwraca się w kierunku baru. – Dwa piwa! Duże!
Lecz nie jest spokojny. Barman słodko uśmiecha się do jego atletycznych barów. Za słodko.
W knajpie wielkości ciężarówki jest jak w zatłoczonym autobusie, gdyby w autobusach można było palić. Damian z Alkiem stoją, jednocześnie przesuwając się, wypychani w kąt przez kolorowy natłok pasażerów.
Twarze, normalne twarze, nie może się nadziwić Alek.
Twarze, normalne twarze, nie może się nadziwić Damian.
Nie rozmawiają, bo znów za głośno. Zresztą o czym? O tym, że jednak mało tu chłopcodziewczynek? Na widok grubasa z trzema kuflami, który ich za chwile staranuje, Alek chwyta Damiana w pas i przyciąga do siebie. Zarządzę, pokażę ci, ochronię… Browar obalony, ktoś mu z ręki wyjmuje pusty kufel. Damian, najbardziej pijany od wrażeń, a głównie od tego, że wreszcie jest w środku, ma jeszcze ponad pół piwa.
Alek chwyta go za rękę, rączkę i przechyla jego kufel prosto w swoje usta.
33.
Piekło, my lub inni, ale nie taki diabeł straszny. Godzina wystarczyła, by się o tym przekonać.
- No i sam widzisz – Alek zawsze tak mówił, no i sama widzisz, Agatko, Haneczko, Monisiu. Potwierdzenie męskiej racji. Teraz mówił to także i sobie.
Oszołomiony Damian widzi tylko białą zimę. Bez Kaja, Gerdy, Królowej Śniegu, Breugla i Rzezi niewiniątek, bez czegokolwiek, co podsunęłaby mu Karuzela, gdyby w tej chwili był sobą. Lecz nie jest. Wszedł, postał, wyszedł! P o b y ł, a mama nie siedziała za szatnią!
Alek ma za pół godziny pociąg. Jeszcze by zdążył…
- Zostaniesz ze mną na noc? – pyta równie nagle i niewytłumaczalnie, jak wtedy gdy oświadczył Monice, że bierze dwa dyżury.
- Tak – odpowiada Damian bez zastanowienia. – Tylko zadzwonię do mamy, bo po co ma się denerwować.
Nowonarodzony już trochę podrósł, już nie musi w niemym proteście sprawiać, by mama umierała ze strachu. Zwłaszcza, że nie było jej w barze. Przecież on i tak zrobi swoje. Wchodzi do pierwszej telefonicznej budki.
Alek obserwuje płatki śniegu, oblepiające budkę. Skręcają się, osiadając nie tam, gdzie wydawałoby się, że osiądą, jakby nie chciały się do czegoś przyznać.
Kocha ją, oczywiście, że kocha. Kocha swoje wagoniki i lokomotywy. Kocha nawet te cholerne wypadki, do których jeździ trzeci rok. Dlaczego więc tak bardzo nie chce wracać?
Powrót: ponowne znalezienie się w jakimś stanie, w jakiejś sytuacji.
Stan jest taki, że nie chce patrzeć na Monikę jak leży i niczego nie potrzebuje. Że od jakiegoś czasu uruchamia kolejki jak gdyby ukradkiem zjadał tabletkę na poprawę samopoczucia. Że wypadki nie są już ekscytującą grą ze śmiercią, a ucieczką przed rzeczywistością.
Nad czym Damian tak długo pertraktuje w budce? Do czego nie chcą przyznać się te płatki śniegu? O, choćby ten, Alek widział wyraźnie, leciał prosto i ni stąd ni zowąd…
34.
Ten sam hotel, inny pokój. To samo piwo, jeszcze po jednym, kupionym w nocnym sklepie, inny kontekst. Ci sami ludzie, a może nie ci sami?
Teraz Alek leży jakby go ktoś pobił. Zdziwiony, zaskoczony przez życie, lecz życie to on, więc przez siebie samego, uwięziony, lecz więzienie to on, więc przez siebie samego, niepewny, nagle straszliwie niepewny tego, czego był pewien, że gdy urodzi się dziecko wszystko będzie dobrze… Leży jakby sam się pobił.
Damian nie ma lekarstwa: nowa płyta Cassandry Wilson, jeszcze piękniejsza niż poprzednia, jest w domu. Zresztą i tak nie byłoby jej teraz jak posłuchać. Nie pokaże mu też krzyczącego kardynała i innych upiornych obrazów Francisa Bacona w albumie, od którego nie może ostatnio się oderwać. I na całe szczęście. Alek leży, patrzy w sufit pociągając z butelki, a wyraz twarzy ma taki, że zaraz krzyknie głośniej od tego kardynała.
Nie krzyczy. Nastawia budzik w zegarku. Musi wrócić pociągiem wczesnym rankiem. Ucieczka kontrolowana, uświadamia sobie, kontrolowana, i to go zupełnie pogrąża.
Kontrola: porównanie stanu faktycznego ze stanem wymaganym; rozpatrywanie czegoś.
Jedyne, czego Alek może w tej chwili nie rozpatrywać, jedyne, co nie jest jego kulejącą codziennością, to pocałunek.
Pierwszy, drugi, trzeci, składane na jasnej, delikatnej skórze przytulonej do niego twarzy, na czymś wrażliwym, pociągającym dlatego, że nie myśli o tym, do kogo ta skóra należy. Nic nie zatruwa mu czystej, zmysłowej przyjemności. Damian już nie jest Damianem, którego ciało wytresowany rozum Alka wrzuciłby do najniższej, najciemniejszej szuflady, zamkniętej i pozbawionej klucza.
Pocałunki, nie obarczone żadnym wczoraj ani jutrem. Zawieszone niczym papierowy most nad wylewającą się rzeką, po którym da się bezpiecznie przejść, choć właściwie dokąd miałby iść?
Damian już nie jest Damianem także dlatego, że śpi, a gdy wreszcie się budzi, robi wszystko, by tego nie okazać, by zostało najdłużej jak jest. Przez kilka chwil udaje mu się, lecz potem ochota zwycięża, wystawia usta namiętnie całując się z rozochoconym mężczyzną, który stanie się Alkiem dopiero, gdy trzeba będzie wstać, gdy Karuzela zacznie się tłuc pustymi krzesełkami, jak zawsze po czymś wyjątkowym.
Nie wiadomo kiedy dzwoni budzik.
Powieść psychologiczno-obyczajowa, dziejąca się w Warszawie w latach 1995-2013.
Historia osobliwego związku heteroseksualisty i geja, których łączą seks i przyjaźń, i którzy jednocześnie próbują ułożyć osobno swe życia, bo w żadnym razie nie są dla siebie stworzeni. Opowieść o chcianym/niechcianym romansie/nieromansie zmienia się w sagę rodziny paczłorkowej, w której niemal każdy ma coś do ukrycia.
W otoczeniu Damiana, geja, są jego matka, siostra, szwagier i kolejni mężczyźni.
Alek wciąż szuka kobiety idealnej, stając się ojcem dwojga dzieci. Jego dziwna, nierosnąca a charyzmatyczna córka Bogusia, zwana przez siebie samą Canaretto, niespodziewanie połączy wiele osób, a obu głównych bohaterów powieści będzie nazywać ojcami.
Nie bez znaczenia dla powieściowych postaci jest wieloletnia budowa warszawskiego metra, śmierć polskiego papieża, a także… katastrofa smoleńska, pokazana tu w dość zaskakujący sposób.
Książka nie jest publicystyką, wtłoczoną w ramy fabularne. Nie stanowi krzyczącego głosu w kwestii praw dla gejów (powieściowy gej nie jest nawet specjalnie sympatyczny), choć oczywiście opowiada się za szeroko rozumianymi równością i tolerancją. Raczej przypomina i uświadamia, że wykształcone w nas z różnych powodów takie a nie inne sposoby myślenia nam samym stają na przeszkodzie we właściwej ocenie, a zatem i zrozumieniu tego, co ostatecznie właśnie nas dotyczy.
Autor pięciu powieści. Dotychczas drukiem ukazały się: kontrowersyjna „XXL” (2012), którą zachwycił się Tomasz Raczek, wydając ją w swym wydawnictwie Latarnik, co odbiło się szerokim echem w bardzo dobrych recenzjach w internecie; komediowy romans biurowo-redakcyjny opublikowany pod kobiecym pseudonimem (2014), plasujący się wysoko w rankingach na literackich blogach czytelniczek – nie chce jednak zdradzić tytułu ani nazwiska „autorki” – oraz psychologiczno-obyczajowa „Regina zamyka drzwi”, która wyszła 4 lutego 2015 roku nakładem renomowanego wydawnictwa Wielka Litera. Książka „Kochanek” zostanie wydana przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej wiosną 2016 roku. Na swojego wydawcę oczekuje najnowsza propozycja wydawnicza Jacka Melchiora „Filmiłości”.
Z wykształcenia krytyk teatralny. Autor audycji radiowych (współpracownik Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny w Radiu Kolor, na zmianę prowadził z nimi audycje-wywiady z gwiazdami naszej sceny i estrady). Scenarzysta teleturnieju o muzyce klasycznej „Muzyka łagodzi obyczaje”, emitowanego w TVP i wielkich widowisk – poświęconych Jerzemu Waldorffowi i Stefanowi Kisielewskiemu - przygotowanych w Operze Narodowej. Przez pewien czas etatowy dziennikarz w dziale kultury tygodnika „Wprost”, twórca pisma „Papageno”, wydawanego przez kilka sezonów przez stołeczny Teatr Wielki.